czwartek, 2 września 2010

"Człowiek pies" ("Danny the Dog)


----------------
Jeśli jakiś film urzeknie mnie na tyle, aby o nim napisać, tak też właśnie zrobie.
Dziś nastała taka chwila.
----------------

Jet Li. Odkąd po raz pierwszy zobaczyłam go w filmie "zabójcza broń" tak odrazu zostałam oczarowana, zafascynowana jego grą aktorską, jego spojrzeniem, jego urodą... po prostu poddałam się jego powadze malowanej na twarzy, która tak bardzo mnie olśniła i onieśmieliła.

Polecano mi ten film od dawna. Nawet oglądając zwiastun "Niezniszczalni", który ma wejsć niedługo do kin, moja mama podszepnęła mi tytuł - "człowiek pies". Na początku nie zrozumiałam dlaczego akurat taki tytuł a nie inny, teraz jednak już wiem i całkowicie rozumiem.

Początkowo cała historia bardzo mnie denerwowała, wręcz bulwersowała swoim brakiem zahamowań, swoim jakże wielkim i irytującym "gestem" wuja Barta, nieuniknionym okrucieństwem i brakiem ciepła... później zaczęła smucić kiedy tylko byłam w stanie zobaczyć te 'psie oczy' przepełnione bólem i niezrozumieniem. Cholerna obroża wyznaczała granice, dyktowała zasady kiedy to ja mogłam tylko na to patrzeć i biernie się z tym zgadzać albo i nie. Czasem nawet śmieszyła w swej irracjonalności, jednak czy ten śmiech był pełen szczęścia? Nie do końca. Wypływał z niezrozumienia głównego bohatera, co pojawiło się przez jego życie i okrutne traktowanie. Miał jedynie zabijać, walczyć w imię stukniętego i kłamliwego wuja, udającego jego rodzine, jego troskliwą rodziną, której miał być wdzięczny.
Co za bezczelność....
Końcowo się bałam. Drżałam na myśl utraty tego, co zdobył przypadkiem. A gdyby oczy jego zbawiciela mogły widzieć, czy Danny poznałby co to miłość, oddanie, zrozumienie, opieka? I choć początkowo wypadek wydał się przerażająco zaskakujący i niesprawiedliwy, tak później okazał się zbawienny. Dostał szanse, o którą nawet nie prosił, której nawet początkowo nie rozumiał... Ale zrozumiał.

Cały film to gama skrajnych uczuć, tych głośnych jak i cichych, tych dobrych jak i złych, tych łzawych jak i radosnych. Przepełniona nadzieją oglądałam, modląc się aby nie musieć na końcu uronić łzy.
...a i tak uroniłam. Dwie, może trzy, ale uroniłam.
(jeśli film wzbudza tyle wyrazistych emocji to nieważne czy zakończenie jest dobre czy złe, ja i tak uronie łzę. Bo tego wymaga chwila, bo tego wymaga cała historia).

Czy polecam? Oczywiście. Nie na każdy wieczór, nie na każdy nastrój.
Na chwilę rozrywki - nie.
Na chwilę refleksji - tak.
choć może tak naprawdę i na jedno i na drugie? Bo arcydzieło to posiada w sobię mieszankę wybuchową. Ja wybuchłam, nadal jestem w strzępkach kiedy to Massive Attack leci w tle i mnie rozgrzewa od środka. Uwielbiam tą muzykę, która idealnie wpasowała się w nastrój filmu. Bo Jet Li zagrał idealnie... a może nawet i jeszcze lepiej.

(link)