piątek, 30 lipca 2010

Elżbieta Cherezińska - "Saga Sigrun"


„Kobieta i mężczyzna rymują się ze sobą.”

Łzy dopiero co otarte. I mimo, że koniec znałam już od pierwszych słów powieści, tak mimo wszystko zaskoczył mnie swą brutalnością - wbił topór w me serce bez najmniejszego przymrużenia oka. Zabolało, ale i udowodniło, że Nić utkana przez Sigrun i Regina nawet po ostatnich słowach zapisanej historii nie pęknie, nie zostanie przerwana ani tym bardziej przecięta. Bo czy to Odyn, czy Chrystus, miłość pozostanie nietknięta. Miała rękę do wyszywania swej miłości. Wpierw każda nić wyszywała ojca, jego odwagę, oddanie, czułość, wiarę. Bo to dla niego powstawały najpiękniejsze wzory powstałe na tle jej gołębiego serca. On był dla niej wszystkim, i w tym się zatraciła. Później poznała jego. Walczącego o jej każdy cal, uśmiechającego się bez krzty zakłamania, oddanego nawet na odległość kilku tysięcy mil. Bo oblewał jej palce miodem, po czym zlizywał z każdego po kolei złocisty napój bogów. I w tym momencie to nie bogowie byli najważniejsi, ale jej piękne złociste włosy, brylantowe oczy i łopoczące serce. Oddała mu wszystko co miała, dała wszystko nowe i stworzyła idealne. Bo syna, przyszłego jarla, spłodziła pasja kochanków, niedźwiedzie zmysły i przywódcze pasje. Córka zaś złożona z najdelikatniejszych piór orła wzniosła się ponad bitwy, ponad tęsknotę i strach, oddana temu co kocha i kochać będzie aż po granice bezstronnego wymiaru czasu. Czy miłość splecie swe dłonie na bezdrożach świata pozaziemskiego? Czy ukłoni im się ich Bóg aby dać cześć nieskazitelnemu uczuciu? Czy zezwoli na wieczność u swego boku? Bo jeśli nie, to po co wierzyć w tak okrutny koniec, w tak okrutną wiarę? Czy nie lepiej podarować wodze wyobraźni i oddania temu, co zapewni róg nierozłąki? Czemu stawiać wiarę ponad to, co najważniejsze za życia? Czy warto? Oni znali odpowiedź.

Powieść pisana natchnioną dłonią. Język piękniejszy od niejednej pieśni wikingów, piękniejszy od złoto srebrnej tarczy najdzielniejszego, piękniejszy od najpiękniejszych snów Walkirii. Poddałam się każdemu słowu, oddałam każde wzruszenie, każde westchnienie. Bo w takim świecie słów chciałabym żyć, w taki sposób śnić, w taki sposób marzyć.

…jedyne czemu się sprzeciwiam to bezkresowi krwi uchodzącemu z końskich szyj i boków. Ofiary składać musieli, bronić swe siostry również, ale pięknu galopu powinni wybaczyć, przyjaźni i oddaniu zwierzęcia. Gdyż to im zawdzięczała Sigrun porozumienie z synem na klifie ponad morzem, to im dziękowała, kiedy przywoziły jej rannego ukochanego z dalekiej podróży, to im powierzała przyszłość zachowanych wspomnień. I to one powinny być zawsze u boku wikingów, nie na dnie świątyni ku ofierze bogom. Temu się sprzeciwiałam w momencie trwania historii i nadal sprzeciwiam przy powrocie do niej.

Mimo to zasnę dziś otoczona aurą piękna powyższej historii.
Dziękuję pani Elżbieto.
Bardzo dziękuję.

Krzysztof T. Dąbrowski - "Anima Villis"


Kurcze, kurcze.. i cóż ja tu powinnam napisać?

Zbiór opowiadań Krzysztofa Dąbrowskiego, dokładniej w postaci cyfry 7, to magiczny świat horroru gdzie występują wiedźmy, kosmici, duchy i inne czerwononose stwory w postaci świętego Mikołaja. I oczywiście jak to w opowiadaniach bywa - akcja dopiero co się zaczyna a 3 kartki dalej już się musi zakończyć.. nie powiem, właśnie to lubie najbardziej w tych krótkich opowiastkach, gdzie w najmniej oczekiwanym momencie trzeba swoje dopowiedzieć, swoje wyobrazić, swoje wyjaśnić.
Bo cóż bardziej nie wciąga jak własne pytania bez odpowiedzi?

...I wszystko w tej książce niby takie piękne: okrutni bohaterowie, straszne krajobrazy, masohistyczne myśli, sadystyczne opisy - jak na horror przystało.
Czego jednak mi zabrakło?
A no wiele rzeczy mi brakowało... przede wszystkim zaskakujących opowieści, które wywoływałyby na mojej twarzy wielkie "łał, tego się nie spodziewałam". Do tego budowanie napięcia było dość mizerne... np. dopiero co główny bohater spotkał "bezdomną kobietę" (bo jeszcze nawet nie wiedział, że to czarownica) a już łomotało mu serce, ciarki przechodziły po plecach a w głowie pojawiała się myśl "uciekajmy". Bez sensu i bez jakiejkolwiek przyczyny nie mówiąc już o logice.

Nie, nie chce powiedzieć, że ta książka jest kiepska i że nikomu bym jej nie poleciła. To nie tak. Gdyż język wg mnie jest fenomenalny - te porównania, opisy, po prostu czytać i się zachwycać. Do tego płynność jaką posługuje się autor jest naprawde dobra, wszystko ma większy (lub mniejszy) sens dzięki czemu zadowala oczy i umysł.

Może więc powinnam napisać coś z osobna o każdej historii?
Nie, chyba nie.
Powiem tylko, że tymi, które podobały mi się najbardziej to: "anima villis" (może dlatego, że wierze w życie po życiu? A może dlatego, że sama posiadam psiaka i ta historia niesamowicie chwyciła mnie za serce...), a także "Przeznaczenie znajdzie drogę". Zaś "Uprowadzenie" jak i "Georgie" były dla mnie płytkie, zupełnie niestraszne oraz bardzo łatwe do odgadnięcia.

Uwielbiam opowiadania, uważam, że można się w nich zatracić niekiedy bardziej niż w niejednej 500stronnicowej książce. Tu jednak do tego nie doszło (oprócz historii pierwszej, która zakończona była idealnie). Ba, wręcz powinnam powiedzieć, że niestety bardzo męczyłam sie czytając tą książke. Już w połowie chciałam ją odłożyć na bok i po prostu zrezygnować z zagłębiania się w opowieściach pana Krzysztofa. Nie poddałam się jednak tej myśli i brnęłam dalej i dalej... nie będąc tym faktem zbyt uszczęśliwiona.

Mimo temu małemu potknięciu nie zrezygnuje z tak bliskich memu sercu opowiadań. Bo niekiedy coś musi się nie spodobać, nawet na przekór tym, którzy myślą inaczej (za co bardzo przepraszam, bo i ja chciałam aby ta książka dotarła do mnie i do mojej duszy...).

...zaś powieści przepełnione horrorem i bólem całkowicie odłoże na bok. Może i są ciekawą odskocznią, ale zbyt brutalną dla mojej osoby. Zdecydowanie bardziej wolę się zatracić w historiach pełnych delikatnego puchu, subtelnej miłości, piękna zachodzącego słońca i pól pełnych niebieskich motyli.
Tak, zdecydowanie.

-------------------
wiem, troszkę to wszystko chaotycznie zostało napisane, jednak bez skrupułów mogę powiedzieć: to wina tej temperatury! rozpływam się i mój umysł także...

Robert J. Szmidt - "Samotność Anioła Zagłady"


Wierzę w Anioły. Już jako dziecko wyobrażałam sobie te istoty jako piękną poświatę z zarysem skrzydeł, coś na kształt smugi wywołującej ciepło w sercu. Bo Aniołem jest dla mnie każdy cud życia, każda dobra decyzja, niezawodne przeczucie oraz "głos intuicji". Bo moim Aniołem jest Anioł Malachitowy, mój jeden jedyny, po prostu mój.
Jednak historia Anioła Zagłady przedstawia zupełnie inny punkt widzenia - bez materialnych skrzydeł, bez boskiej interwencji oraz bez opiekuńczej ręki. Historia Adama Sawyer'a zaczyna się dokładnie w momencie ogólnego końca, zaś jego postać zaczyna świecić dopiero gdy świat ogarnia totalna ciemność. Bo zniszczenie życia na ziemii jest niezaprzeczalnym końcem i ciemnością w jednym..

O czym właściwie jest ta książka? Patrząc pobieżnie: o wojnie nuklearnej, o zniszczeniu całego ziemskiego życia, o przedwczesnej pobudce i niekończącej się podróży głównego bohatera do zapasowej kapsuły hibernacyjnej jako kluczowego celu wyprawy.
Patrząc głębiej: o zwalczeniu niewyobrażalnego bólu i poczucia winy, o męskim myśleniu, o wybaczeniu, o niezawodnym motorze, rozgrzewającej wódce, o przyjacielu samotnego i zagubionego umysłu.... o zrozumieniu.
Przedłużałam zakończenie książki wbrew mojej słabej silnej woli, delektowałam się każdym słowem, każdym męskim podejściem do sprawy, każdą przeszkodą i próbą jej pokonania. Gdyż każde "kurwa" było kwintesencją chwili, każde "serce podeszło mi do gardła" wywoływało ten sam odruch w moim ciele, każde "chcę umrzeć" wywoływało łzy na moich rozpalonych policzkach. Bo komu bardziej wierzyć jak nie jedynemu człowiekowi na ziemi, z jedynymi prawdziwymi rozterkami i emocjami, z jedynymi prawdziwymi kulami oraz majakami? Ja mu uwierzyłam, towarzyszyłam mu wiernie niczym Światło z powieści "Światła pochylenie" (a może niczym jego Anioł Stróż?), nie zostawiłam Go nawet na chwile, oddałam mu całe swoje myśli, obawy, emocje. I wiem, że każdy, kto wybierze się z Adamem w Jego samotną podróż po Ameryce poczuje to samo co ja, poczuje to samo co On.. po prostu poczuje.

Przybrudzone strony.
Myląca okładka.
Anielskie skrzydła.
Piękno ostatnich słów...


Warto przeczytać.

Matthew Band - Weapon

"Błękitna godzina" - Alyson Noel

Zacznę od tego, że powyższa pozycja (będąca II tomem cyklu "Nieśmiertelni") niesamowicie pozytywnie mnie zaskoczyła! Jako, że pierwsza część była całkiem całkiem, spodziewałam się, że druga będzie na troszke niższym poziomie, co najwyżej mogłaby jej dorównywać - a tu taka niespodzianka. :)

Tom I ("Ever") wpadł do moich rąk z półki "top 10 Empik" tylko dlatego, że interesują mnie nadprzyrodzone moce typu: widzenie aury ludzi, czytanie w myślach, odbieranie uczuć i emocji przy dotknięciu drugiego człowieka... są to zdolności, które zapewne nie jeden człowiek chciałby posiadać (w tym także ja), a więc z ogromną ciekawością postanowiłam zajrzeć do pomysłów Pani Alyson Noel ukierunkowanych na parapsychologiczne predyspozycje. I tak jak wspomniałam wcześniej, tom ten był całkiem interesujący, napisany przyzwoitym językiem, jednak bez jakiegokolwiek zaskoczenia, głębszej tajemnicy, trzymania w napięciu - taka lekka lektura na lżejsze dni. "Błękitna godzina" zaś.. w bardzo (bardzo!) dobry sposób wplotła najważniejsze informacje z tomu I w myśli Ever, jej rozterki oraz dialogi z bliskimi, nic na siłę, jedynie delikatnie niczym jedwab owinęła me myśli, abym wręcz jeszcze bardziej pozytywnie spojrzała na poprzedniczke tomu II. Ponadto język bardzo się poprawił, płynność myśli była idealna, nie zakłócała żadnej, nawet powolniejszej akcji.
A sama treść? Zaskakująca, zmieniająca się z minuty na minutę - kiedy już przy końcowych zdaniach książki myślałam jak bardzo nie spodoba mi się zakończenie, jak bardzo jest nieprzemyślane i... mało romantyczne, nagle wszystko obróciło się o 180' dodając mi tym samym nie tylko skrzydeł ale i lekkości aby z nich skorzystać w następnych linijkach tekstu. I choć miłość początkowo została pokazana dość płytko, niczym u 14letniej dziewczyny, to można wybaczyć tę małą niedogodność na rzecz niesamowitej poprawy u Pani Alyson Noel pod względem językowym jak i pod względem wyobraźni.

Dla wciągnięcia Was w treść „Błękitnej godziny” powiem, że jest to książka o próbie przetrwania miłości (dość banalne? niekoniecznie), o unaocznianiu swych marzeń, walce ze złym (a może dobrym?) Nieśmiertelnym oraz o zaufaniu sobie oraz tym, którym ufać się nie powinno. Bo Summerland to przede wszystkim magia, parapsychologia to brama do odpowiedzi, a czerwony napój to niekończący się czas. I tyle. Albo aż tyle.


Bo książka związana jest z księżycem, któremu oddana jestem całą sobą.
Bo książka związana jest z wiatrem, będącym niczym poezja w potarganych włosach.
Bo książka związana jest miłością, której sama oddałam całe swoje serce.


I choć pierwszy tom "Ever" może troszkę odrzucać swym płytkim podejściem do sprawy, mało wyczerpującymi opisami parapsychologii głównej bohaterkii oraz dość przewidującymi zwrotami akcji, tak bardzo polecam tom II "Błękitna godzina", który podnosi poprzeczkę dla tomu III, gdzie Alyson Noel będzie musiała się bardzo postarać (na co oczywiście liczę z całego serca!).


Bo kiedyś przemienie się w cząsteczki wiatru, aby móc otulić księżyć swoją siłą i determinacją..

"Wiosłować bez wioseł" - Ulla-Carin Lindquist

(Anita Lipnicka & John Porter - Leraning how to fall)


"Każda sekunda to jedno życie"


"Wiosłować bez wioseł" jest to dziennik Ulli-Carin pełen wspomnień, rozterek, strachu, rozmyślań, łez, miłości, oddania, wiary, przyjaźni, siły, marzeń, pomocy, empatii, uśmiechu... utraty. Pokazuje, jak skrajne uczucia mogą towarzyszyć 7miesięcznej walce z nieuleczalną chorobą SLA, o której pojęcie ma naprawde niewielu ludzi. Paraliżuje ciało, wyniszcza umysł, uzależnia od drugiej osoby, obezwładnia. Wszystkiemu towarzyszyły moje łzy, mój smutek, moje rozmyślenia "a gdyby...". Bo jest to historia smutna. Bo jest to historia prawdziwa.

"Właśnie teraz - umierając - uczysz mnie żyć... w każdej duszy drzemie orzeł..."

Po kilku miesiącach choroby Ulli, kiedy SLA zabrało jej możliwość delektowania się jedzeniem jak i jej ulubionymi trunkami, zaczęłam (dla niej..) pić pomarańczową herbatę, rzuć gumę cytrynową, podgryzać surimi zamoczone w sosie czosnkowym, podjadać budyń w słonecznikowym kubku... bo Jej należały się smaki potraw, bo jedząc i pijąc chciałam przekazać Jej choć cząstkę tego, co czuły moje kubki smakowe. Zaś Ulli pozostała tylko rurka w brzuchu imitująca pępowine dopiero co narodzonego dziecka (cóż za ironia losu...).

"Odwrócona do góry nogami data 1961 ciągle jest tą samą datą"

Przy dzienniku przepełnionym wszystkim co są w stanie przekazać słowa nie mogę powiedzieć "polecam" czy "odradzam". Jest to cząstka z życia kobiety, która posiadała męża, dwie córki, dwóch synów i oddaną przyjaciółkę. Bo to trzeba poczuć, bo w to trzeba uwierzyć.. Bo w słowach zawarta jest realność wydarzeń.

"To nic groźnego. To przecież tylko ja..."


Bo łzy otulają me policzki..

"Każda sekunda to jedno życie"

"Królowa Lata" - Melissa Marr królowa lata


Długo zastanawiałam się jak moge opisać tą książke. Co prawda połknęłam ją w ciągu dwóch dni delektując się przy tym odpowiednią muzyką w odpowiednim momencie danej sceny, dokładnie tak jak zaplanowała to autorka Melissa Marr.. jednak czy mogę powiedzieć, że była to książka niesamowita? Zaskakująca? Dodająca skrzydeł? Chyba jednak nie do końca...
Zafacynowała mnie okładka, połączenie mrozu, sopli, lodowatego oddechu z delikatnym, nadal kwitnącym kwiatem zasianym na dłoni niebieskiej kobiety. Czując powiew zimna, szukając ogrzania w kubku gorącej czekolady otworzyłam magiczne wrota tejże tajemniczej i zimowej powieści. Zaczęła się bardzo... brutalnie - autorka już w pierwszych linijkach tekstu wrzuciła czytelnika (bez uprzedzenia) w otchłań pełną wróżek, strachu, bezczelności i muzyki country bez wcześniejszego wyjaśnienia czy wizualizacji. Bo skąd miałam wiedzieć, że w tej książce wróżkami nie są małe latające i uśmiechnięte stworzonka lecz isoty wielkości człowieka, z tatuażami, kolczykami czy drapieżnymi pazurami? Poczułam się oszukana, bo wszystkie moje wyobrażenia przez pierwsze kilka stron książki okazały się błędne i fałszywe.
Mimo to czytałam dalej. Nie poddając sie pierwszemu wrażeniu przechadzałam się dalej przez kolejne zaspy śniegu, zamarźnięte wodospady, rozpadające się przez ujemną temperaturę mosty oraz uciekałam ile sił w nogach przed wilkami oraz bezlitosnymi wodnymi wróżkami aby ukryć się pośród ścian o stalowej powłoce (np. pociągu). Nagle cała sceneria pochłonęła mnie tak bardzo, że wszystkie emocje i myśli głównej bogaterki spłynęły na mnie niczym promienie słoneczne w zimny, pochmurny dzień. Przestałam widzieć litery, moim oczom ukazały się obrazy, jeden niesamowicie wyraźny film, któremu poddałam się bez słowa sprzeciwu. Każde wymówione słowo Keenana było niczym skierowane do mojej osoby, każda przerażona mina Aislinn wydawała się być winą moich nieprzemyślanych i okrutnych działań, zaś namiętność Setha była niczym przelana na moje zesztywniałe od jednej pozycji ciało.
Wszystko toczyło się po jak najlepszym torze, we wszystko byłam skłonna uwierzyć, mając nadzieję, że nic nie zaburzy tej harmonijnej walki gorącego Króla Lata z bezwględną i okrutną Królową Zimy. Do czasu... do czasu kiedy to wszystko nie zaczęło być takie przewidywalne, kiedy to zagmatwana sytuacja przyjaźni i miłości zeszła na drugi plan aby ustąpić miejsca dość prostemu myśleniu i jeszcze prostszemu zakończeniu. Jedyną obawą, którą tak naprawdę na siłę się doszukiwałam, była niepewność związana z możliwością odwrotu, z możliwością pozostawienia świata na łasce złej czarownicy.. ale tak jak napisałam, było to doszukiwanie się czegoś, czego tak naprawdę nie było. Nie żałuję przeczytania "Królowej Lata", jednak ostatnie strony powieści po prostu mnie zawiodły, sprawiły, że świat wróżek pokrył się mgłą mego umysłu, który już nigdy najprawdopodobniej nie wyjdzie na światło dzienne - pozostanie w głowie jako miła lektura na gorące dni (w celu ochłodzenia umysłu i ciała), ale nic ponadto.. bez uskrzydlenia, bez iskry w oku. Widać tak miało być, widać autorce spieszyło się, aby jak najszybciej wydać książke i nie pozostawić żadnego promyka w treści zakończenia.

Była jednak jedna rzecz, która mnie zaintrygowała i za którą podziwiam Melisse Marr - mianowicie przed każdym nowo rozpoczętym rozdziałem dodawała odpowiednie cytaty, umożliwiające zapoznanie się z nadchodzącymi zdarzeniami w książce. Były to wspaniałe słowa z dzieł o wróżkach, o legendach, o folklorze zachowane w idealnej tonacji i charakterze powieści. Dodawało to smaczku, niczym truskawka na czubku kawałka waniliowego tortu.

Polecam tą książkę, choć bez wyobrażania sobie perły pośród innych dzieł. Tak na miłe spędzenie letniego popołudnia, na szczyptę ochłody i kroplę mrocznej magii (widzenia).

"Samotność liczb pierwszych" - Paolo Giordano

(Giordano, niczym imię Anioła z filmu "Anioł w Krakowie" - pomyślałam...)

Biorąc pod uwagę, że to moja pierwsza recenzja na tej stronie, to ośmielę się wpisać dokładnie to, co napisałam pewnej znajomej.. :)
Przyznam z ręką na sercu, że jak zaczęłam czytać "Samotność liczb pierwszych" tak dwa dni później już delektowałam się ostatnimi słowami tejże powieści. Każde słowo pochłonełam z fascynacją, niekiedy lekkim smutkiem, zarenkiem zagubienia oraz fantazją dopowiadania tego, co nie zostało zapisane. Mój umysł jest całkowicie matematyczny, więc i w całości rozumiałam samotność zawartą w tej książce, nawet jeśli bardziej niż wydarzenia docierała do mnie regułka o parzystych liczbach oddzielających te nieparzyste, te pierwsze i jedyne w swoim rodzaju. Delektowałam się każdym gestem Alice i Mattiego, każdą ich próbą porozumienia, a rozpaczałam przy niekończącej się przepaści rozstania, która mimo braku krawędzi nadal się poszerzała, nadal pogłębiała...

Lubie smutne zakończenia.. może dlatego, że pozwalają docenić to co się ma (banalne prawda? Ale kto powiedział, że banał jest czymś złym...). Jednak przy tej powieści nie pozwoliłam sobie na to. Jak przy każdym zakończeniu rozdziału, tak i przy zakończeniu książki dopowiedziałam sobie wszystko to co chciałam, dopisałam w swojej głowie moje własne słowa, z własnym dobrym zakończeniem, gdzie na ławce wśród wschodu słońca siedzą Ona i On, Razem, obejmując się, całując, będąc szczęśliwymi... a za nimi beztrosko bawiąca się Michele, szczęśliwa choć nie rozumiejąca piękna zachodu słońca ani piękna wychodzącego z miłości obojga ludzi siedzących na ławce. Bo liczbom pierwszym 2760889966649 oraz 2760889966651 należy sie szczęśliwe zakończenie, nawet jeśli nie jest ono zapisane czarnymi literami na białych kartkach powieści "Samotność liczb pierwszych".

Bardzo dziękuję cleverze za to, że pozwoliła mi poznać powyższą historię, poczuć skrajne emocje oraz zagłębić się w otchłań myśli po każdym niedopowiedzianym rozdziale. Gdyż historia jest warta kubka pomarańczowej herbaty, odrobiny słońca na rogu poszczególnych kartek oraz przyspieszonego bicia serca, gdy to co powinno być powiedziane po prostu zostaje bezlitośnie urwane.